Upliscyche, Okatse i Kinchkha - czyli skalne miasto, wąwozy i wodospady.


Z dworca Didube ruszyliśmy do miejscowości Gori, które było przystankiem na trasie do skalnego miasta Upliscyche. W tym oto Gori narodziła się i mieszkała jedna ze znanych chyba każdemu postaci, mających olbrzymi wkład w historię. Niestety w negatywnym tego słowa znaczeniu. Józef Stalin. Mniej więcej w środku niewielkiej miejscowości znajduje się jego dom wraz z muzeum. Do środka jednak nie zajrzeliśmy. Powody tego były jednak zasadniczo odmienne od tych co zwykle. Tym razem po prostu stwierdziłem, że ktoś kto wyrządził tyle zła nie wart jest mojej większej uwagi, a kupno biletu wejściowego stanowiłoby tylko dołożenie cegłówki pod jego pomnik. Jakoś nie mogłem się na to wewnętrznie zgodzić. Samo obcowanie w tym miejscu pokazuje, że pamięć o nim nie zginęła i długo jeszcze nie zginie. Choć z drugiej strony dziwić się temu nie można. W wielu miejscach Gruzji pozostało wiele opuszczony fabryk popadłych w ruinę, mających czasy swej "świetności" właśnie za czasów pana na zdjęciu poniżej.

Upliscyche - dojechaliśmy tam z Gori z pseudo-taksówkarzem - żadnej tabliczki na jego aucie nie było. Taksówkarz poczekał na nas i następnie odwiózł na autostradę. Tam właśnie musieliśmy złapać marszrutkę do Kutaisi, w czym również nam pomógł. 
Samo Upliscyche ogólnie rzecz biorąc warte odwiedzenia. Na pewno nie powala ale jeśli się nie nastawimy na nie wiadomo jakie wrażenia, rozczarowani nie będziemy. O takie zwykłe skalne miasto sprzed kilku tysięcy lat. Oglądanie pustych skalnych komnat samo w sobie nie zachwyca jeśli nie uruchomimy wyobraźni, która pomoże nam choć trochę poczuć, jak żyli ludzie wiele wieków temu. Nie pasowało mi tylko jedno. Cerkiew górująca nad miastem - ściślej jego pozostałościami. Psuła ona i tak niepowalające wrażenia z tego miejsca. Trochę fotek i czas ruszać do Kutaisi.
Tego dnia wiele wiekopomnych wydarzeń już nie miało miejsca. Może poza miłym akcentem związanym z zarezerwowanym hotelem. Po małym zamieszaniu z naszą rezerwacją, zamiast łóżek w pokoju wieloosobowym dostaliśmy komfortowy pokój tylko dla nas dwojga.
  
Kanion Okatse  i wodospady Kinchkha to główne cele podróży na ostatni dzień pobytu w Gruzji. Rano - około 8 - ruszamy w poszukiwanie marszrutki do Gordi. Wedle opisu znajdującego się na tej stronie http://georgiantour.com/kinchkha/ właśnie w ten sposób można dojechać do kanionu Okatse. Niestety po małym rozpytaniu na dworcu w okolicach Mc Donalda, nikt z kierowców nie słyszał o marszrutce do Gordi. Jeden z nich stwierdził, iż aby dojechać do kanionu musimy dostać się na początek do miejscowości Choni. "Ok. Może być i taka opcja" - pomyślałem. Zaprowadził nas on do odpowiedniej marszrutki. No to w drogę. Jakieś 40-50 minut jazdy. Warto wspomnieć iż nie obowiązuje tu coś takiego jak przystanek. Bynajmniej w tych okolicach. Ciągle zatrzymywanie się busika co nawet 200 metrów - bez cienia przesady - i zgarnianie nowych pasażerów wzbudzało we mnie małą irytację. Chyba zbyt przyzwyczailiśmy się do marszrutek jadących zawrotnymi prędkościami pomiędzy większymi miastami. W końcu docieramy do Choni (2 GEL/os). Rozpytujemy mieszkańców i czego się dowiadujemy? Marszrutka do naszego celu podróży dopiero za jakieś 4 godziny. Czekać nie bardzo jest sens, a o łapaniu stopa jakoś szczerze mówiąc nie pomyśleliśmy. Trzeba wydać trochę gotówki, która nam została i wziąć taxi. Po przejechaniu 20 km o godz. 9.35 meldujemy się pod bramą wejściową na teren parku Okatse Canyon. Jak już zdążono nas poinformować, wejście dopiero od godziny 10. Znowu czekać? No nie! Dowiedzieliśmy się jednak, iż aby dojść do kanionu trzeba przejść przez mniej więcej trzykilometrowy park. Widząc nasze rozczarowanie na twarzach, jeden z obecnych tam jegomości zaproponował nam podwózkę terenowym samochodem pod samo wejście na teren kanionu. Zapytałem po ile taka przyjemność? Odpowiada że nic. Trochę mi to śmierdziało ale co tam. Wsiadamy:)  Po przejechaniu tych 3km zdezelowaną terenową ładą możemy udać się na spacer nad wąwozem po zbudowanej tam konstrukcji. Tą otwartą w 2014 r. atrakcję mogę z całą odpowiedzialnością polecić. Zwłaszcza wiszący kilkadziesiąt metrów nad dnem kanionu pomost. Choć nie tylko tą atrakcję a w połączeniu z innymi miejscami z regionu o czym dalej.  
 
Po powrocie nasz kierowca pyta czy chcemy zejść niżej i zobaczyć fragment kanion od dołu. Oczywiście:) Dlaczego fragment? Ciągnie się on przez kilkadziesiąt kilometrów. Od tej pory mamy prywatnego pilota wycieczki. Zejście na dół mało komfortowe. Strome i mokre kamienie. Sporo błota i ogólnie dużo wilgoci. Wiele światła to nie dociera. Warto jednak poświęcić czystość i suchość obuwia - jeśli komuś to przeszkadza. Widoki warte zobaczenia. Idealne miejsce na ciekawe zdjęcia - takie ze statywu. Tego niestety ze sobą nie miałem więc to co widzicie niestety nie powala. Jeśli mamy dłuższą chwilę naprawdę jest się czym zachwycać. Nasz "pilot" proponował nam nawet przeskakiwanie pomiędzy stromymi i mokrymi ścianami kanionu, lecz z uwagi na nasze obuwie, średnio odporne na poślizgi, nie miałem odwagi skorzystać.
 
Po wyjściu z dolnej części kanionu, pilot usłyszawszy chyba nasze rozmowy, pyta czy chcemy jechać do wodospadów Kinchkha. "Ile taka przyjemność?" - Zapytałem. "Nic, nic" - Odpowiada. To już było bardzo śmierdzące, ale co tam. Jak "nic" to jedziemy. I tak zamierzaliśmy tam dotrzeć. Ruszamy drogą, na której ruch pojazdów spada do zera. Remonty. Wjadą tylko samochody terenowe. Dojechawszy na miejsce "guide" zabiera nas nad wodospad, prowadząc przez wodne kaskady i inne różne ciekawe zakamarki - a tych jest nie mało. Jeśli ktoś lubi naturę oczywiście. Opowiadał nam też różne historie. Niestety moja znajomość rosyjskiego nie pozwalała na zrozumienie wielu z nich. Miejsca, po których nas oprowadził warte odwiedzenia nawet na dłużej. Chętnie był się tam wybrał z namiotem i podziwiał naturę w różnych porach dnia. Nagle w wodzie przed nami widać pływającego węża. Towarzyszący nam Gruzin kijem wyciąga go na brzeg i zabija. "Groźny jest ten wąż" - zapytałem. "Nie ale odstrasza turystów" - odpowiada. Skoro nie groźny jak dla mnie szkoda go zabijać. A turystów jakoś tu i tak nie widziałem.        
 
 
Po powrocie do punktu startu podchodzi do nas pracownik parku i każe - choć bardziej prosi - zapłacić po 5 GEL/os. Twierdził, że byliśmy nad kanionem co wie z monitoringu i od innych osób, a utrzymanie tego obiektu kosztuje. Oporów nie miałem żadnych więc dałem te 10 GEL. Wydatek wielki dla nas nie był a niech się region rozwija. Po chwili podchodzi do nas nasz kierowca-pilot. Chce żebyśmy i mu zapłacili. Ile? 40 GEL. O nie! Najpierw nie chciałeś a teraz mówisz 40?! Poniekąd spodziewałem się takiej sytuacji. "Skoro nie potrafiłeś wskazać ceny na początku to teraz zapomnij o takiej kwocie"- pomyślałem. Pokazałem mu, że mam tylko 15 GEL. Coś tam bełkocząc pod nosem przyjął taką kwotę i ruszył we własną stronę. Wiem, że taka nazwijmy to usługa, jak oprowadzenie i podwiezienie mogłoby tyle kosztować. Jednak zważywszy na to, iż na moje pytania odnośnie kasy nie odpowiadał, nie czułem się zobowiązany do zapłaty oczekiwanej przez niego kwoty.
Dalszą część trasy postanawiamy pokonać stopem. Ruszamy w drogę powrotną. 20 km do Choni i mniej więcej drugie tyle do Kutaisi. Szczęście że droga wiedzie w dół. Po pół godzinnym spacerku w pełnym słońcu w nasz nastrój wdziera się mały niepokój. Żadnego samochodu jadącego w naszą stronę. Co do cholery? "Aż na taki zadupiu wylądowaliśmy?" - Pomyślałem. Mija jakieś 40 minut. Jedzie pierwszy samochód w naszą stronę. Zatrzymuje się! Młody chłopak w terenówce. Jedziesz do Choni? - pytam. Kutaisi - odpowiada. Kutaisi! Rewelacja! Szkoda, że nie zna ani angielskiego ani rosyjskiego - choć akurat znajomość rosyjskiego wiele by nie zmieniła:) Próbowaliśmy wytłumaczyć, że my zmierzamy do centrum Kutaisi i niech nas wysadzi, gdzie będzie mu pasowało.
Dojeżdżamy do przedmieść Kutaisi. Kierowca skręca w jakąś uliczkę. "To my tu wysiądziemy" - mówię mu. On na to "Nie, nie". Z prób komunikacji - właściwie gestykulacji - zrozumiałem, że jedzie tam na chwilę a potem dalej do centrum. Tak właśnie było. Zostawił tylko przesyłkę i ruszyliśmy dalej. Dojechaliśmy do Kutaisi. Zatrzymujemy się pod jakimś sklepem na obrzeżach miasta. My chcemy wysiadać. Kierowca pokazuje nam żebyśmy poczekali chwilę. Znowu? Co jest? Po chwili przychodzi z anglojęzycznym kolegą, który mówi nam, że ten nasz kierowca nas zawiezie, gdzie chcemy, tylko musimy się przesiąść do stojącej obok sportowej pachnącej nowością mazdy:) Miodzio! Takim oto sposobem znaleźliśmy się w centrum Kutaisi korzystając z dobroczynności Gruzinów. Pożegnaliśmy się gruzińskim dziękuję - madloba - co spotkało się z szerokim uśmiechem kierowcy.
 
Czasu tego dnia znalazłoby się jeszcze może i na odwiedzenie kanionu Martvili, lecz temperatura oscylująca w okolicach 34 stopni i aktywny dzień od samego rana skutecznie nas zniechęciła. Próby dokładnego zwiedzania Kutaisi również skończyły się poniekąd fiaskiem. A dokładniej leżeniem na trawce w jednym z parków. Dopiero po zachodzie słońca nasze organizmy nadawały się do funkcjonowania. Wieczorem spotkaliśmy poznanych na początku wyjazdu Marcina i Michała, z którymi ruszyliśmy na krótkie zwiedzanie miasta. Za cel obraliśmy sobie wzgórze z kościołem Bagrati. Była to ostatnia atrakcja przed powrotem na lotnisko.

Na lotnisko dojechaliśmy około 22:30. Idealna godzina, która pozwoliła nam na znalezienie miejsca na wygodnej kanapie i kilkugodzinną drzemkę w oczekiwaniu na poranny samolot. Opuszczaliśmy Gruzję z masą miłych wspomnień. Sądzę, że zasmakowaliśmy kraju, który jeszcze w niedalekiej przyszłości odwiedzimy.     

Poprzednie części relacji z Gruzji możecie przeczytać tu:
http://kwiatwswiat.blogspot.com/2015/06/cminda-sameba-i-jego-wysokosc-kazbek.html
http://kwiatwswiat.blogspot.com/2015/06/tbilisi-krotka-wizyta-w-stolicy-gruzji.html
http://kwiatwswiat.blogspot.com/2015/05/svanetia-gorska-kraina-w-sercu-kaukazu.html  

2 komentarze:

  1. Mieliśmy jechać do Gori, ale z pewnych przyczyn nie dotarliśmy tam :) Ale jakoś nie jestem smutna z tego powodu. Bardziej podziwiam kolejne miejsca w których byliście. Te mosty!

    OdpowiedzUsuń
  2. Nic nie straciliście nie odwiedzając Gori :) Dzięki Aga:)

    OdpowiedzUsuń

Zachęcam do komentowania:)