Swanetia - górska kraina w sercu Kaukazu

Kokietka - do tej pory, to określenie odnosiłem tak jak każdy z nas tylko do jednego - do kobiet. Teraz nie wiedzieć czemu spasowało mi ono do czegoś zupełnie innego. Swanetii - pięknej krainy w górach Kaukazu, gdzie można podziwiać najwyższy szczyt Gruzji - Skharę, czy słynną Uszbę zwaną Matterhornem Kaukazu. Trzy dni miałem na czerpanie wszystkimi zmysłami, ile się tylko da z pobytu w tym urokliwym miejscu. To co do tej pory wydawało się ogromne, tu nabrało nowego znaczenia. Zamiast dwutysięczników, pięciotysięczniki. Ale dlaczego kokietka? Tak jak kokietka stara się zjednać mężczyznę do siebie, tak Swanetia kokietowała mnie. Hipnotyzującymi widokami, pysznym jedzeniem, sympatycznymi ludźmi i dającym wytchnienie spokojem. Porównując nasze zatłoczone tatrzańskie szlaki można wręcz powiedzieć, że Swanetia to tereny dziewicze. 

Mimo rosnącej popularności Gruzji wśród turystów, sama Svanetia nie wiedzieć czemu jeszcze odstaje od głównych destynacji. To jednak niewątpliwie jej olbrzymia zaleta. Wybierając się w ten region nie żałowałem decyzji ani chwili.  
   

Na lotnisku pod Kutaisi lądujemy około 5 rano. Cel na pierwszy dzień to dotrzeć do Mestii - nieoficjalnej stolicy regionu Swanetia. Małe rozpoznanie na lotnisku i jest nas już sześć osób chcących dotrzeć w to samo miejsce. Bezpośrednia marszrutka jadąca z Kutaisi do Mestii jest dopiero o 9. Szkoda czekać te kilka godzin. Zdecydowaliśmy się na droższy ale szybszy - jak nam się zdawało - środek transportu. Taxi. O kierowcach marszrutek i innych pojazdów w Gruzji krążą już niemal legendy. Potwierdzam je. Opisać to trudno. Trzeba to przeżyć. Dla tych co boją się latać samolotami powiem tylko tyle - nie jechaliście gruzińską marszrutką. Istne wariactwo. Ogólnie, sam ruch na trasie do Mestii jest bardzo mały. Na trasie spotkamy więcej bydła niż pojazdów mechanicznych. Na żyletkę przejeżdża się tam między stadem bydła a nie innymi autami.
Wyłaniające się z za chmur widoki zachęcały do przystanków i fotografowania. Zwłaszcza po wjechaniu w górskie rejony. 




Do Mestii dotarliśmy po około sześciu godzinach. Zakwaterowaliśmy się w zarezerwowanych pokojach gościnnych Rozy, o czym wspomnę jeszcze w dalszej części relacji. Mimo, że pogoda nie zachęcała do wędrówek nie chcieliśmy zmarnować dnia. Wybór padł na szlak do lodowca Chalaadi. Większość trasy wiedzie przez dolinę. Roza zorganizowała nam transport, dzięki któremu mogliśmy zaoszczędzić znaczną część trasy. Terenowym samochodem po kamienistej i wyboistej drodze, w sześć osób dojechaliśmy do drewnianego mostku, skąd do celu pozostała już tylko godzinka trekingu. Z minuty na minutę pogoda się pogarszała. Wiatr, mokre i śliskie od padającego deszczu kamienie skutecznie zniechęciły nas od dotarcia pod lodowiec. Mimo, iż pozostało już parę metrów postanowiliśmy wrócić. Pogoda lubi robić psikusy. Słoneczko wyszło zza chmur po powrocie do punku startu. Taka to jest pogoda w górach. Zmienna jak kobieta.


 


Sama Mestia to niewielka miejscowość licząca około 3,5 tys. mieszkańców. Przez centrum wiedzie wybrukowana droga. Postawiono kilka nowych budynków mających wspomóc rozwój turystyki w rejonie. Niestety wiele z nich stoi kompletnie pustych. Samą Mestię poza pięknem otaczających gór charakteryzuje coś innego. Kamienne, kilkusetletnie wieże obronne, służące niegdyś, jako schronienie dla rodzin w czasach wojen klanów. Wejść do wnętrza niestety można tylko do jednej z nich - reszta jest ponoć w tak fatalnym stanie wewnątrz, że nikt takiej atrakcji nie oferuje.


Drugiego dnia pogoda wymarzona. Po sytym śniadaniu ruszamy z Asią w kierunku jezior Koruldi.
Szlaki nie są oznaczano tak dobrze jak u nas. Na początku trasy były wręcz na tyle słabe, że szlak zgubiliśmy. Dotarcie do niego zajęło nam około półtorej godziny. Tam gdzie nie ma szlaku droga jest bardziej mecząca. Niejednokrotnie musieliśmy podpierać się rękami. Chętnym na przejście tego szlaku polecam wejście od strony wschodniej, która jest dużo łagodniejsza i lepiej oznaczona. W zasadzie wystarczy tam iść drogą, a zgubić się będzie ciężko.

 
 Dotarliśmy do krzyża i wiaty położonej mniej więcej na wysokości 2,2 tys. metrów, gdzie łączy się szlak prowadzący od zachodu i wschodu wioski. Mieliśmy szczęście. Wiata, którą widzicie na zdjęciach zapewniła nam schronienie przed gradem, który pojawiły się tak jak chmury - znikąd. Na szczęście grad minął tak szybko jak się pojawił.









Problem, a właściwiej rzec rozczarowanie wynikało z czego innego. Wiedzieliśmy już, że nie dotrzemy do jezior Koruldi. Granica wiecznego śniegu wynosząca około 3 tys. metrów, w połowie maja znajdowała się niżej. Wraz z Marcinem i Michałem, których spotkaliśmy pod wiatą podeszliśmy jeszcze kawałek wyżej. Dotarliśmy mniej więcej na wysokość 2,4 tys. metrów. Dalej musielibyśmy już brnąć w śniegu, na co szczerze mówiąc przygotowani nie byliśmy. Ten wyjazd traktowałem jak swego rodzaju rekonesans, więc obuwie na wysokogórskie wypady nie znalazło się w naszym ekwipunku. Mimo, iż nie dotarliśmy do celu a dzień jeszcze się nie skończył, zaliczyłem go do w pełni udanych. Nie spiesząc się zeszliśmy szlakiem od wschodniej strony miasta.
Wspomnieć warto jeszcze o jednym z przyjaciół, którego poznaliśmy na szlaku. Czteronożny przyjaciel. Przed wyjazdem czytałem, iż w Gruzji można spotkać wiele bezpańskich psów. Ten, którego spotkaliśmy my, był bardzo przyjazny i wierny. Może dlatego, że przekupiliśmy go starymi kanapkami. Przekupiony czy nie, to jednak mało ważne. Na pewno mądry. Idąc w cztery osoby szlakiem, zdarzało się nam minimalnie rozdzielić przez różne tempo marszu. Pies siadał wtedy i czekał, aż będzie widział ostatnią z osób. Dopiero wtedy ruszał. Pilnował całej czwórki :)

 


Po pysznej kolacji zakropionej alkoholem, wraz z Piotrkiem i Agnieszką wyszliśmy sprawdzić czy weekendowe życie nocne dotarło do Mestii. Nie rozczarowaliśmy się. Na centralnym placu Mestii zastaliśmy coś w rodzaju ulicznej imprezy. Głośna muzyka i grupa kilkudziesięciu młodych osób bawiących się do żywiołowej muzyki. Nie mogliśmy nie dołączyć choć na chwilę :)
        
Wracając do kwestii noclegu. Pozytywne relacje na forach i blogach skierowały mnie na nocleg u Rozy. Mówi ona po angielsku a to prawdziwa rzadkość w tym rejonie jak i w całej Gruzji. To był strzał w dziesiątkę. Klimat miejsca i posiłki przygotowywane przez Rozę to prawdziwa uczta. O jedzeniu gruzińskim słyszałem różne rzeczy. Od ochów i achów po określenia "nic specjalnego". Mi zdecydowanie bliżej do tej pierwszej grupy. Nie byłoby tak z pewnością gdyby nie posiłki u Rozy, czy też ogólnie rzecz biorąc w Swanetii. Od pysznych pierożków khinkali przez różne świeże sałatki po mięsne kubdari. Potrawy okraszone charakterystyczną dla regionu swanecką solą z przyprawami. Do tego kilka lampek wina, kieliszek czaczy i człowiek jest zaspokojony. Musiałem nacieszyć podniebienie więc czasu na zdjęcia nie znalazłem. 

Trzeciego dnia pogoda albo się obraziła – choć nie wiem za co - albo stwierdziła, że starczy nam tyle zachwytów w Swanetii, a po więcej musimy przyjechać ponownie. Nie będę ukrywał, że mam na to ochotę. Kilkudniowy treking z plecaczkiem z Mestii do Ushguli - najwyżej położonej wioski w Europie - to będzie to. Wracając na tematu. Lało od samego rana. Celem na ten dzień, poza spacerem po okolicy, pozostało już tylko dotarcie do miejscowości Zugdidi, skąd o 21:25 mieliśmy nocny, sypialny pociąg do Tbilisi. Pociąg sam w sobie warty polecenia. Nocleg i transport w jednym. Mankamentem niewątpliwie był brak możliwości otworzenia okna. Duchota w przedziale gwarantowana. Jadąc nocą zaoszczędzimy czas. 26 GEL(ok. 40 zł) za osobę w pierwszej klasie. Mamy przedział dla dwóch osób i pościel na wyposażeniu. Niedziałające tv też.

Niebawem następna część relacji z Gruzji

Informacje praktyczne: 
Dojazd do Mestii z lotniksa 35GEL/os (taxi dla 6 pasażerów) - alternatywa to dojazd do Kutaisi i stamtąd za 25 GEL marszrutką 
Marszrutka z Mestii do Zugdidi - 20 GEL/os
Nocleg ze śniadaniem i obiadokolacją 40GEL/os/noc   http://www.roza-mestia.com/
Polecam aplikację maps.me  ściągamy mapę Gruzji i mamy świetną nawigację offline. Zawiera również szlaki (po przybliżeniu). Nam się przydała bardzo.
Kurs wymiany waluty był całkiem niezły już na lotnisku.
Najlepszy kurs znalazłem w Tbilisi, gdzie dostałem 2,65 GEL za jedno Euro.

4 komentarze:

  1. Cudownie!!! Ja niestety będąc w Gruzji nie byłam w górach, tak więc wszystko przede mną. I na pewno mieliście wspaniałe uczucie idąc po tym wiszącym moście, zazdroszczę :)
    http://wolnym-krokiem.blogspot.com/
    PS czekam na kolejną relację!

    OdpowiedzUsuń
  2. I liga ! I jak zawsze fajne foty.
    Czekam na więcej :-)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. I te napoje gruszkowe. :)
    Witek

    OdpowiedzUsuń

Zachęcam do komentowania:)