Honeymoon - czyli Londyn - Lizbona - Madera - Londyn



        „Podróż poślubna z noclegiem na lotnisku? - nie no chyba sobie jaja robisz” rzekł mi jeden kolega. A no tak się zaczyna moja/nasza wersja przygody. Spokojnie. Tylko jeden nocleg na lotnisku. Reszta zaplanowana w sposób bardziej cywilizowany.
Do Londynu (na lotnisko Stansted) przylecieliśmy wieczorem. Musieliśmy dostać się na poranny lot do Lizbony z lotniska Gatwick. Z uwagi na to, iż mało by było czasu na sen w ewentualnym hostelu odpuściłem nocleg w hostelu lub czymś podobnym. Nocny spacerek? Czemu nie :) Do przejścia jakieś 6km - z Baker Street w okolice Earl's Court, skąd dostaliśmy się easybusem na lotnisko Gatwick. Dlaczego nie metrem spytacie? Po pierwsze taniej, a po drugie bezdeszczowa pogoda. Głupotą było więc nie skorzystać z okazji by zobaczyć choć trochę stolicy nocą.
Z miejsc, które kojarzę ze spaceru to Harrods - wiecie taki mały shopping sobie zrobiliśmy:)
Mimo, że nigdy nie byłem przekonany do tego miasta (w sumie sam nie wiem dlaczego), to pierwsze wrażenia (nocą) były bardzo pozytywne. Na podwieczorek lub raczej kolacje zahaczyliśmy do McDonalda. I tu muszę stwierdzić rzecz dziwną - późnym wieczorem mało było otwartych lokali gastronomicznych (przynajmniej w tej części Londynu) ale za to z ubraniami większość. No tak. Jak już umierać z głodu to przynajmniej ładnie ubranym:)
Sam nocleg na lotnisku nie był zły. Choć fotele były z rączkami to i na to się sposób znalazł. Jak się okazało nie tylko my wybraliśmy taki sposób i to miejsce oczekiwania na poranny samolot.  
Poranny lot do Lizbony opóźnił się godzinkę więc na miejscu byliśmy koło 14. Po przejażdżce metrem (z przesiadką) dodarliśmy do wynajętego pokoju. Lokalizacja świetna. Zdecydowana większość atrakcji blisko i to bez transportu miejskiego. Nasz gospodarz wynajmuje chyba 3 czy 4 pokoje w tym mieszkaniu. Przez 4 dni pobytu przewinęło się tam trochę osób. Poznaliśmy dwóch sympatycznych Amerykanów i dwóch Szwedów. Zostawiwszy nasze manatki i po wymianie kilku zdań z Faridem – właścicielem mieszkania w moim wieku - ruszyliśmy poznawać Lizbonę. Na pierwszy ogień wybraliśmy wybudowany w XII wieku zamek św. Jerzego. Ciekawa atrakcja w dużej mierze dzięki swojemu położeniu na wzgórzu, z którego roztacza się widok na piękną panoramę miasta.




Po zejściu z zamku spacerek nad zatokę i piwko w jednej z knajpek na placu Comercio. Już bym zapomniał. Właśnie w tym miejscu kilka osób (dokładnie 7) zaczepiało mnie i pytało „Marihuana, Coka, Hash?” Zastanawiające dlaczego mnie akurat takie propozycje składali. Spacerowanie wąskimi uliczkami miasta ma swój klimat, szczególnie popołudniem i wieczorem, kiedy temperatury już tak nie doskwierają a znad zatoki wieje przyjemny wiaterek.  



  To miał być dzień, gdzie plan zwiedzania wydawał się najbardziej napięty biorąc pod uwagę cały trip. Jak się okazało tak też właśnie było. Z samego rana udaliśmy się na stację kolejową Rossio, gdzie zakupiliśmy łączone bilety bus&train za 15E za osobę. Cena nie mała zważywszy, że to bilety na jeden dzień. Pociągiem ruszyliśmy do Sintry. Z pozoru nieduża miejscowość oddalona około 30 km na zachód od Lizbony ma do zaoferowania naprawdę wiele. Z czystym sumieniem stwierdzamy oboje, że było to miejsce, które najbardziej przypadło nam do gustu z całej kontynentalnej części Portugalskiej wyprawy. W samej Sintrze zaplanowałem 3 destynacje. Na sam początek Quinta de Regaliera (5E). Szczęśliwie trafiliśmy tam na otwarcie, dzięki czemu ominęliśmy bum turystów no i zwiedzanie miało jeszcze więcej uroku. Baśniowe miejsce! Bezsprzecznie nasz nr 1 Portugalii! Zazdroszczę osobom, którym dane było w tym miejscu rezydować i dzień w dzień pałać się tymi widokami. Do całej otoczki brakowało mi tylko jakiejś legendy o smoku i księżniczce uwiezionej w wieży ale niestety takowej historyjki nie uświadczyłem :) Zresztą budowa tego kompleksu ukończona została w 1910 r., a więc smoki i księżniczki tu nie pasują. :)


Parkowo-pałacowa atrakcja zajmuje około 4 hektarów. Znajdziemy tam szereg tajemniczych budowli, jak choćby odwrócona wieża, która wchodzi w głąb ziemi, czy podziemne tunele z wejściami za jeziorkami. Wszystkie te miejsca rozbudziły naszą wyobraźnię w najwyższym stopniu. Nie mogliśmy wprost nacieszyć się tym fantazyjnym zakątkiem. Zresztą co będę prawił. Spójrzcie na zdjęcia. Zainteresowani znajdą szczegółowe informacje w Internecie.





Zamek Maurów będący na naszej liście must see w Sintrze również nas nie zawiódł. Zbudowany na wzgórzu, z którego widać całą okolicę, jak również wody oceanu nie pozwala przejść obojętnie. Wielu malarzy upodobało sobie go na swoje prace. W niemal każdym zakątku zamku znaleźć można było artystę próbującego oddać jak najwięcej tej średniowiecznej, zbudowanej na przełomie IX i X budowli obronnej.




A tak przy okazji - zdjęcie wyżej nie przypomina wam Wielkiego Muru w Chinach?:) Ostatnią w Sintrze atrakcję był Pałac Pena, który oszałamiał kolorami wykończenia fasad czy kopuł. Mimo że nie jestem ani znawcą architektury i sztuki lecz kompletnym laikiem tych dziedzin to powiem, że podobało mnie się to bardzo.

Ogólne wrażenia z Sintry maksymalnie pozytywne. Polecam każdemu i to nie na trochę ale na dłużej. Przynajmniej jeden pełny dzień bo naprawdę warto.
Dość już zmęczeni, w oczekiwaniu na autobus, przycupnęliśmy w małej knajpce delektując się zimnym piwem, które trochę zregenerowało nasze siły. Starszy Pan będący Barmanem dziwił się że bierzemy duże piwko jak by to była tam rzadkość. Ale jak my Polacy mamy małe piwko popijać?
nie może być :)
Autobus zawiózł nas do Cabo da Roca – najdalej wysunięty na zachód punkt kontynentalnej Europy. Chciałem się tu znaleźć co prawda o zachodzie słońca ale z uwagi na trudności z ewentualnym powrotem, musiałem przewidzieć inną kolejność. Co stamtąd zapamiętamy? Dwie rzeczy – silny wiatr i... pierwszych Polaków, których spotkaliśmy od początku wyjazdu a właściwie ich dialog.
Pan (pewnie mąż): zrobiłaś zdjęcie wodzie?
Pani (pewnie żona): zrobiłam
Pan: a domkowi?
Pani: Też
Pan: to idziemy.
Rozbawił nas ten dialog bardzo. A dlaczego to pozostawiam do własnej interpretacji:)

Z Cabo Da Roca również autobusem udaliśmy się do portowej miejscowości Cascais. Nieźle zmęczeni nie mieliśmy siły na zachwyty. Ciekawa miejscowość, choć nie będę ukrywał, szału na nas nie zrobiła. Jak już mówiłem może ze względu na zmęczenie. Nie dotarliśmy też tam do najciekawszego miejsca (ponoć), więc to kolejna podstawa do takiego a nie innego osądu. Wieczornym pociągiem wróciliśmy do Lizbony. Dzień oceniam na 6 (w 6 stopniowej skali).

Następnego dnia wrzuciliśmy trochę na luz. Na początek oceanarium. Jak trąbią wszystkie informatory, największe w Europie. Atrakcja godna polecenia zwłaszcza dla rodzin z dziećmi, dla których wizyta tu będzie z pewnością niezapomniana. Oceanarium przygotowane jest bardzo dobrze. Stojąc przy szybie o kilkunastocentymetrowej grubości, gdzie za nią pływa coś co w spotkaniu poza oceanarium potraktowałoby mnie jak przekąskę, poczułem dreszczyk:) Hmm. W sumie to chciałbym spróbować kiedyś nurkowania – może nie w towarzystwie rekinów ale na takiej barwnej rafie koralowej jak najbardziej. Dla mnie oczekiwania po przednim dniu były w sumie wyższe. Nie żebym narzekał, bo wydane na wejście 13 Euro na beret nie uważam za zmarnowane ale chyba spodziewałem się czegoś więcej. 


Popołudnie spędzamy wałęsając się wąskimi uliczkami Alfamy, przypatrując się codziennemu życiu jednej z najstarszych dzielnic Lizbony.
Szukając dobrego i nie drogiego jedzenia w obcym mieści trzeba kierować się prostą zasadą - chcesz dobrze i w rozsądnych cenach zjeść to trzeba znaleźć miejsc gdzie jedzą tubylcy:) Skusiliśmy się na obiad w polecanej na jednym z portali restauracji. Atutem była też bliskość naszego miejsca spoczynku. Oj było warto! Knajpa o nazwie Principe do Calhariz. Masa Portugalczyków o każdej porze dnia i nocy (wieczorem bez rezerwacji nie ma co próbować chyba że ktoś uwielbia czekać na stolik). Menu w języku Portugalskim i Angielskim. To drugie niestety miało jakiś ograniczony zakres. Dlatego też za pomocą translatora tłumaczyłem Portugaliskie menu. Zamówiłem jakieś rybki za 5E. Kelner wolał się upewnić czy na pewno chce to o co proszę. Trochę po angielsku i trochę na gesty pokazywał, że to takie małe rybki. Sekunda zastanowienia. Biorę. Później naszły mnie obawy, że dostanę małe danie, jakąś przystawkę czy coś. Nic z tych rzeczy! Spora miska pysznych małych rybek (chyba ostrobok) w pysznej panierce a do tego miska czegoś a'la leczo. Mniam!! Lokalizacja naszego miejsca noclegowego była wyborna. Okna jak i minibalkon wychodziły na plac o nazwie Praca Luis de Camoes (jak dobrze pamiętam). Wystarczyło zasiąść wygodnie i obserwować życie toczące się na ulicy. Na placu zdarzali się różni kuglarze i artyści chcący dorobić parę groszy zabawiając turystów.

Wiele się pisze w Internetach, że jedną z rzeczy którą trzeba zrobić w Lizbonie jest przejazd żółtym tramwajem nr 11. Co by nie być gorsi kajtneliśmy się i my. Małe to ale ogólnie całkiem niezła frajda, zwłaszcza podczas wjazdu pod górkę w wąskich uliczkach. Choć powiem szczerze, że atrakcja warta uwagi tylko kiedy jest w trajtku luz. Przy większej liczbie chętnych przyjemności to nie dostarczy zbyt wielu. A jeśli będziemy zmuszeni do stania wręcz będzie męczące.


Ostatniego dnia w Lizbonie jedziemy podmiejskim pociągiem do dzielnicy Belem zobaczyć klasztor Hieronimitów i wieże Belem. Znowu jesteśmy w miarę wcześnie (10 rano) więc unikamy hord turystów. Klasztor, w którym znajduje się nagrobek Vasco da Gamy, jak i sama wieża robią wrażenie. Spacerując wokół wieży po zalewanej w czasie przypływów części natknąć się można było na ciekawe rzeczy takie jak wylinki krabów, muszelki czy... sztuczną szczękę:) pewnie na kimś widok zrobił wrażenie i nie utrzymał czego trzeba na miejscu:)








Po Lizbońskiej części tripa wiem, że w takie miejsca nie wybrałbym się w szczycie sezonu. Raz, bo pewnie tłumy turystów, dwa, bo temperatura. W tym terminie była niemal optymalna a nie wyobrażam sobie zwiedzania w ponad 30 stopniowym słońcu, chyba że większość czasu spędzimy w zamkniętych muzeach czy innych klimatyzowanych pomieszczeniach.

Lizbona - jedni ją pokochają, drudzy znienawidzą a jeszcze inni… no właśnie tu wpisujemy się my. Miasto urocze, klimatyczne ale cóż więcej dodać? Żadne miasto raczej nigdy mnie nie zwali z nóg bo niestety nie jestem ich wielbicielem. Ale jakbym miał zamienić miejsce obecnego zamieszkania – Lublin na Lizbonę to mogę i dziś. Lisboa – bo tak się winno ponoć pisać - ma do zaoferowania naprawdę dużo. Mieszkając tam przez co prawda tylko 4 dni poczuliśmy jego klimat. Nocleg znaleziony poprzez portal airbnb.pl z promocją pozwalającą obniżyć cenę o 300 PLN okazał się świetny. (za 4 nocki zapłaciłem tylko 183 PLN na nas dwoje). Wszędzie blisko i to nawet nie komunikacją miejską a na piechotkę. A że oboje lubimy chodzić przetupaliśmy spory dystans.
Ogólnie Lizbonę polecam. Nie będę pisał jednak, że muszę tu wrócić. Za wiele jest miejsc na ziemi i za mało czasu na ich zobaczenie, żebym ponownie zawitał w stolicy Portugalii.

Lot na Maderę mieliśmy wcześnie rano więc na lotnisko ruszyliśmy około 4 rano. I tu żałowaliśmy ze nie możemy zostać dzień dłużej:) Gdyby nie było ciemno nie wiedziałbym że to ta godzina! Tyle ludzi jak w środku dnia. Ba! nawet więcej! Część ledwo trzymająca się na nogach po trudach zakrapianej, nocnej zabawy:) Cała okolica się bawi! Ach trochę było nam tego szkoda:)

Długo oczekiwana Madera. Jako zwolennicy natury nie zawiedliśmy się. Wyobraźcie sobie nasze miny, kiedy samochodem, który się nam dostał z wypożyczalni był Opel Corsa:) - toż ja korsarz jestem! (sam bujam się corsą już z 6 lat).
Pierwsze małe rozczarowanie przyszło później. GPS w telefonie nie mógł znaleźć satelity. Nauczyliśmy się więc Madery na mapie tradycyjnej:) Nie marnując czasu i zbędnych kilometrów na jeżdżenie po wyspie ruszamy na Ponta de Sao Laurenço, położonego w pięknej klifowej scenerii. Obawy co do pogody były niesłuszne, bo mimo silnego wiatru i chmur kropla z nieba nie spadła. Trasa do pokonania nie jest zbyt długa ani strasznie wymagająca, a widoki zapamiętuje się naprawdę długo.





 Małe zamieszanie nastąpiło później. Jak się okazało zaznaczone na mapie miejsc naszego hosta przez portal airbnb było błędne… host nie odbierał telefonów…. Pojawił się stresik i negatywne emocje… a co jak dałem się wyciulać? Będzie trzeba szukać nowego noclegu? Na szczęście okoliczni mieszkańcy okazali się bardzo życzliwi i pomocni. W małej knajpce udostępnili mi neta oraz sami próbowali się dodzwonić do naszego hosta. Nie wnikając już w szczegóły, wszystko skończyło się szczęśliwie i po 3 godzinnym zamieszaniu i błądzeniu trafiliśmy na miejsce. Tak swoją drogą to z tym noclegiem też mi się zfarciło. Zarezerwowałem przez portal airbnb nocleg w świetnym miejscu, u gospodarza nie mającego jeszcze recenzji, za cenę dość niską, jak na oferowane warunki (No risc no fun). Jak się okazało pomylili się z ceną a ja to wykorzystałem. Do dnia naszego przyjazdu tam, pojawiło się już sporo pochlebnych opinii, co nie da się ukryć nas uspokoiło. Jorge i Andrea byli bardzo pomocni. Pokazali mi na mapie kilka fajnych miejsc godnych polecenia, a o których nie wiedziałem z Internetu. Co do samej lokalizacji to powiem jeszcze tylko tyle, że taki widok z okna (na zdjęciu obok) chciałbym mieć zawsze. Flaszkę mogę sobie darować:)
      Podczas kilkudniowej wyspiarskiej części podróży nie obyło się bez spróbowania tradycyjnego napoju alkoholowego Madery zwanego Poncha. 25% trunek jest wyborny a przyrządzany z różnych owoców. Rację miał nasz gospodarz namawiając nas na wybranie się do pewnej knajpki (znajdującej się mniej więcej w połowie drogi do Sao Vicente), na skosztowanie tradycyjnej Ponchy ze świeżych owoców! Barmanka tam pracująca chyba nie bardzo wiedziała o co nam chodzi gdy poprosiłem o jakieś menu. Jednym ruchem ręki (całkiem tęgiej) zrzuciła z blatu skorupki orzechów na podłogę, rozsypując je po całym lokalu. Poczułem się zdezorientowany. Uciekać czy jak? Po chwili namysłu pani zapytała nas czy chodzi nam o poncha. Tak, tak odpowiedzieliśmy. To był smak! Zapach! Do dziś nie wiem czy rozsypanie łupinek było jakąś formą tradycji/ zwyczaju czy czegoś innego. A może jej gorszy dzień:)
      O poranku wyruszyliśmy zdobyć najwyższy szczyt Madery - Pico Ruivo. 1890 m n.p.m. naprawdę robi wrażenie, zwłaszcza w tak pięknym otoczeniu. Sam dojazd na początek szlaku to niezła frajda (może ciut mniejsza dla kierowcy czyt. mnie – skupionemu na jeździe na 2 max 3 biegu po krętej drodze wiodącej pod sam drugi co do wielkości szczyt Madery - Pico Areiro, gdzie znajduje się parking). Chmury usiłujące się wbić w środek wyspy - coś niesamowitego. Sam szlak może nie zabójczy ale dość męczący, zwłaszcza w pełnym słońcu. Ochłodzenie można było znaleźć maszerując przez tunele wydrążone w górach, których na trasie jest kilka. Latarka się przydała, chodź i bez niej myślę, że dałoby radę - jak ktoś lubi jeszcze mocniejsze wrażenia :) To były właśnie nasze klimaty - góry i widok z nich na ocean - o tak!! ekstaza!  






Wyspa nie jest raczej miejscem dla osób oczekujących błogiego wypoczynku, polegającego na smażeniu tyłka w słońcu na plaży. A to z prostego względu. Piaszczystych plaż z małym wyjątkiem (100 m utworzone sztucznie) po prostu brak. Nam nie przeszkodziło to jednak w kąpielach w słonych wodach oceanu – okupionych niegroźnymi ranami na stopach, spowodowanymi ostrymi kamieniami.
Oczekiwanie na coraz większą falę i rzucanie się przez nią to jest to!!! Bawiliśmy się jak małe dzieci. Beztrosko.



Poza zabawą mogliśmy przesiadywać godzinami na plaży, wpatrując się zahipnotyzowani w fale rozbijające się o skały. Totalne wyłączenie. Nie myślisz o niczym. Tylko patrzysz. Nic więcej nie potrzeba. 

      Kolejny dzień to mniej pieszego dreptania a trochę więcej za kółkiem. Objechaliśmy północno - zachodnią część wyspy. Sao Vicente i Porto Moniz na początek. Pierwsza miejscowość położona jest w urokliwej dolinie. Druga słynie przede wszystkim z naturalnych basenów, do których woda dostaje się z oceanu. Tam też spędziliśmy dłuższą chwilę na skorzystanie z tej atrakcji. Woda dość zimna, a przynajmniej zimniejsza niż na południu wyspy - gdzie warunki pogodowe są przychylniejsze dla turystów w porównaniu z północą Madery.
Dojechawszy do Ponta da Pargo poczuliśmy lekki niedosyt. Latarnia morska położona na najdalej wysuniętym na zachód punkcie wyspy nie zrobiła na nas większego wrażenia, więc po małym spacerku udaliśmy się do dalej do miejscowości Paul do Mar. Jak opisywał nasz gospodarz, to tu można podziwiać najpiękniejsze zachody słońca - więc trzeba się było przekonać:) Niestety ponad dwu godzinne oczekiwanie na bajkowy zachód słońca zepsute zostało przez pasmo chmur (przypominających górę), zawisłych na horyzoncie. To pasmo chmuro-gór zostało już tam niestety do końca naszego wyjazdu.









Madera słynie przede wszystkim z Levad – kanałów nawadniających całą wyspę, których łączna długość osiąga ponoć 2500 km. Wzdłuż wielu z nich poprowadzone są szlaki, choć właściwsze byłoby stwierdzenie, że same służą za szlaki. Pierwszą leavadą, którą zrobiliśmy, była niedługa levada zakończona wodospadem, zwana "25 fontes". Sceneria zupełnie inna niż podczas poprzednich dni. Błękit oceanu zastąpiony intensywną zielenią nas jeszcze bardziej rozochocił. Kolejny raz mieliśmy szczęście co do turystów, których z rana na szlakach jest mniej. Jeśli kiedyś moje drogi poprowadziłyby znów na Maderę, na pewno zdecydowałbym się przejście kilku innych levad. 


Wczesne popołudnie spędziliśmy spacerując nabrzeżem w miejscowości Paul De Jar, słynącej ponoć z surferów. My akurat na żadnego się nie natknęliśmy - pewnie przez zbyt wczesną porę. Podziwianie rozbijających się o skały fal to przyjemność sama w sobie. Wieczór minął nam na spacerze brzegiem (coś nas do tego ciągnęło), tyle że miejscowości, w której mieszkaliśmy - Sao Martino.




Madera posiada wiele kilometrów dróg, które z uwagi na swój stan są już zamknięte. Ich trasy biegną wzdłuż linii brzegowej całej wyspy. Nasz host polecał nam przejażdżkę dwoma takimi trasami, które jeszcze zamknięte nie są a mogą dostarczyć nam wrażeń:) Są już trochę zniszczone i ponoć trochę niebezpieczne :) - dla mnie słowo magnes :) Adrenalinka! rozumiecie:) Na jedną z nich się zdecydowaliśmy - co prawda nie bez oporów Asi. Tunele wydrążone w skałach nie przypominają tych nowych. Oświetlenie co prawda jest ale tu i ówdzie kapie na środek ulicy woda a ściany tunelu to wiszące stalaktyty (lub stalagmity - nigdy nie pamiętem które wiszą z góry). Najciekawszym punktem trasy był wodospad którego strumień wody lał się na środek ulicy:) zdjęcia co prawda nie mam ale nagrany komórką filmik chyba lepiej oddał ten fragment wycieczki:) No nie sposób zapomnieć o moim przypale związanym z przejazdem przez tą powiedzmy wodną przeszkodę:) Owóż zapomniałem zamknąć okna... :) Z czym się to wiązało wiadomo. Najlepiej skomentowała to Asia, co zresztą powinno dać się usłyszeć na filmiku :) Nie zawsze błyszczę inteligencją. Musicie mi wybaczyć:)
   
Panujący na wyspie mikroklimat sprzyja porostowi wszelkiej roślinności. Kraina wiecznej wiosny - jak się określa Maderę - obfituje w piękne ogrody. Jeden odwiedziliśmy i my ostatniego dnia. Monte Palace Tropical Garden - bo o nim mowa, to jeden z 13 najpiękniejszych ogrodów na świecie w 2013 r. wg czegoś tam - Jak informowano na biletach i przed wejściem. Mimo że nie widziałem pozostałych 12, jury nie mogło się mylić. Ogrody zachwycają! Położone na łagodnym zboczu góry (w Funchal lub na przedmieściach) są niewątpliwie rajem dla botaników. Dla mnie odlotowe i bajkowe miejsce.
 




Jak wszystkie piękne chwile tak i ta szybko się skończyła. Długo jeszcze będziemy żyć wrażeniami z tej wyprawy. Piękne widoki i ciekawi ludzie, których poznaliśmy - to mi dziś przychodzi na myśl wspominając wyjazd. Zdobyte doświadczenia będą na pewno owocowały w przyszłości. Asi lęk przed lataniem został anihilowany, że tak to nazwę. Cieszy mnie to biorąc pod uwagę moje marzenia i plany:) Z Madery polecieliśmy do Londynu, gdzie spędziliśmy dwa dni (jedna nocka). Nocleg znalazłem w 3 strefie. Mały domek w cichej dzielnicy. Zwiedzanie Londynu nie sprawiało nam już niestety takiej przyjemności. Raz bo z plecakami. Dwa – Asia trochę przeziębiona. Trzy - jak już wspomniałem, miasta nie są naszą największą pasją. Odwiedziliśmy kilka znanych miejsc, które wszyscy znają ze zdjęć. Relację z tej części odpuszczam. (póki co). Do Polski wróciliśmy w nocy.
Honeymoon dobiegła końca


4 komentarze:

  1. Kamilu super zdjęcia niczym z pisma podróżniczego. Gratuluję pomysłu i życzę coraz dalszych eskapad. Pozdrawiam Karol:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Przepiękne miejsca, zapiera dech w piersi!! Super pasja! Wszystkiego dobrego Wam życzę, spełniajcie się w tym co robicie!!
    Majka- koleżanka Asi z czasów KUL-u ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Z przyjemnością przeczytałam Twoją relację z podróży i obejrzałam zdjęcia. Ciekawa opowieść, z humorem...nie zabrakło też dreszczyku i adrenaliny :)
    Moja wycieczka na Maderę odbędzie się dopiero w marcu, ale już nie mogę się doczekać, żeby podziwiać te krajobrazy i roślinność.
    Fajny blog, będę tu zaglądać....
    Wszystkiego dobrego na nowej drodze życia :)
    Marzena

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję bardzo:) mam nadzieję, że informacje z bloga lub z maili będą przydatne :) udanej podróży życzę:)

    OdpowiedzUsuń

Zachęcam do komentowania:)