5 dni, 3 morza, 1 wyspa - Sicilia!!!

       Aeroporto Closed! – mówi strażnik. Że jak? Zamykane? No nie, nie!!! Nie tak miała wyglądać pierwsza noc. Nie mówię od razu że hotel, czy coś, ale fotele czy podłoga wewnątrz lotniska są znaczenie lepsze niż zimna ziemia na zewnątrz. 
Lotnisko zamknęli nam na noc, więc 4 godziny snu pod ścianami budynku - choć ciągłe budzenie się - bo zimno (był kwiecień ), bo niewygodnie, bo ktoś gada i to wcale nie szeptem – trudno nazwać snem. Zapowiedź małej przygody ciekawa, że aż bałem się co będzie dalej.
Pierwsze wrażenie w sumie żadne ale to chyba przez małe zmęczenie… Rano wynajęliśmy samochód i ruszamy na wschód wyspy.

Naszym pierwszym celem była nadbrzeżna miejscowość Cefalu. I co? Czekacie aż napiszę coś w stylu „piękna miejscowość”?  Wyglądała ciekawie, miała swój urok. Wąskie uliczki, ładny kościołek czy coś takiego. W tejże to mieścinie, po raz pierwszy o mały włos nie rozjechałby mnie skuter! „Jak Ty B…. jeździsz” - już mi się cisnęło na usta. Darowałem sobie jednak uzewnętrznianie moich emocji bo napastnik (tak go nazwijmy) zniknął szybko w tłumie. Trzeba stwierdzić, że na całej Sycylii mnóstwo osób porusza się właśnie takim środkiem lokomocji – i niestety w ten sam szalony sposób. A co do samego przestrzegania zasad drogowych to o mamma mia! Jak oni jeżdżą!! – Miałem wrażenie, że stosują zasady odwrotne do naszych. Najpierw podłącz się do ruchu a potem sprawdź kogo wkurw.... swoim zachowaniem. Może to trochę na wyrost ale nieraz tak odczułem.







Wracając do tematu. Nasz główny cel tego dnia osiągamy wieczorem - TAORMINA – miasto na skałach. Przed wyjazdem przejrzałem informację o tym miejscu, opisujące je w samych superlatywach. Nie zawiodłem się!!! Jak dla mnie architektoniczno-naturalny majstersztyk! Miasto idealnie wkomponowane w krajobraz. A teatr z widokiem na Etnę w blasku zachodzącego słońca - miejsce magiczne a wrażenia bezcenne. Moje oczy starały się zamrozić ten widok na dłużej i powiem wam, że nawet się to udało. Teraz gdy zamknę oczy nie widzę gwiazd w ciemności, tylko ten pocztówkowy widok. (Nie ten ze zdjęcia poniżej, bo ono wyszło mi akurat średnio).





 

Cieszy nas, że nie ma zbyt wielu ludzi o tej porze roku, dzięki czemu możemy wieczorem, praktycznie sami (a była nas trójka dla jasności) siąść spokojnie na plaży i skosztować lampki tradycyjnego sycylijskiego wina. Chwilo trwaj!



Nawiążę jeszcze do kwestii podróżowania samochodem. Poruszanie się po tych wąskich uliczkach jakimkolwiek czterokołowym pojazdem to można powiedzieć, nie lada wyczyn. Muszę jednak przyznać, że Iwonka – nasz kierowca - spisała się rewelacyjnie. Do głowy przychodzi mi zwłaszcza jedna niebywała sytuacja. Przemierzając miasto utknęliśmy w jednej z wąskich uliczek. Sporą część drogi zajmował samochód – jak to na Sycylii rzecz naturalna. Pewien pan na migi pokazuje, że przesunie się kawałek żebyśmy mogli przejechać. Wsiada do auta i co robi? A no przesuwa się o jakiś ciu ciut!! A nawet pół ciuta! A może o jednego Włocha? Hm?? Jak to brzmi ? Po prostu ruszył autem jakieś kilka centymetrów i pokazuje nam „śmiało można jechać”. Wyobraźcie sobie naszą reakcję.

Wracając do rzeczy. Kolejnego dnia jak ranny ptaszek zerwałem się na wschód słońca. Oj było warto! W ciągu tych kilku dni chciałem zobaczyć piękny wschód słońca na wschodzie wyspy i zachód na zachodzie. Pierwsze udało się! Tylko ja, szum fal i barwiące na pomarańczowo wszelki krajobraz wschodzące słońce nad Morzem Jońskim. Kocham takie chwile. Co prawda Iwonka oglądając zdjęcia stwierdziła, że mam mówić, że „ona też tam była” - więc wiecie… Byliśmy we dwoje. A Piotrek jej mąż spał spokojnie - i kto w to uwierzy? :)

Po dobrze przespanej nocy mamy mnóstwo wigoru - wzrósł wprost proporcjonalnie do oczekiwań. Pierwszy punkt dnia to Golla de Alcantara – wąwóz, który wydrążyła lawa lat temu wiele. Obecnie płynie sobie nim rzeczka, którą można w woderach pokonać –na co też liczyliśmy. Niestety nie było nam to jednak dane ze względu na silny nurt rzeki.
Mój nienasycony duch potrzebował czegoś więcej. I dostał. Etna – największy czynny wulkan Europy. Poczułem majestat i siłę tego miejsca. Brakowało mi tylko tabliczki w stylu - „UWAGA! – tu rządzę ja! MATKA NATURA” Przybywając w te okolice w tym czasie mieliśmy sporo szczęścia - choć zależy jak na to patrzeć. Poprzedniego dnia „Etna BUM BUM” – jak rzekł nam jeden Włoch – i jeszcze wulkan nie usnął na kolejną drzemkę, która kto wie ile potrwa. Niezwykłe to zjawisko. Ziemia wyrzucająca z siebie ogień, pył i lawę. Postanowiliśmy wejść na szczyt (znaczy się tyle ile można). Dotarcie na górę piechotą warte wysiłku, choć w drodze na szczyt bywało, że myślałem co innego. Ostre kamienie, gdzieniegdzie śnieg, niezbyt odpowiednie obuwie i mała butelka wody na 3 osoby. Mało inteligentne z naszej strony, ale każdemu się zdarza. Z samej wyprawy na górę żałuje tylko nie spisanego czarnego humoru Piotrka przed dotarciem na szczyt. Wiecie. Takiego, który się włącza w chwilach zwątpienia i zmęczenia. Oprócz nóg, bolał mnie brzuch od haseł, które wtedy Piotrek rzucił i które uleciały niestety bezpowrotnie.
Schodząc naszła mnie mała refleksja - zaskoczyło mnie to, jak wiele osób zdecydowało się zamieszkać w tym regionie. W miejscu, gdzie tyle pozostaje w rękach natury. Przecież jeden potężniejszy wybuch i niema tam niczego? Zdałem sobie jednak sprawę, że myśląc w ten sposób ciężko byłoby znaleźć idealne miejsce do życia. Przecież u nas w Polszi jest wiele miejsc gdzie inny żywioł – woda, gości często zalewając dobytek wielu osób, co wcale nie zniechęca ich do egzystencji w takich miejscach. Chyba za dużo myślę…









Tej nocy nocleg mieliśmy zapewniony u pewnej można powiedzieć Polsko-Włoskiej rodziny. Gospodynią była Polka. Uczta jaką nam zaserwowali przekroczyła moje (nasze) wyobrażenia. Takiej palety smaków, skomponowanej w głównej mierze z owoców morza, chyba jeszcze nigdy nie zaznałem w tak krótkim czasie! Wierzcie mi lub nie, ale przez dwa następne dni czułem się najedzony. Poza kulinarnym doznaniem była to niesamowita okazja do bliższego spotkania z kulturą. Polski, angielski i włoski. Te trzy języki przeplatały się nawzajem. W swoim prawdziwym żywiole był Piotrek – widać było po nim, że czerpie ile się da. Ja po całym dniu wrażeń chyba uległem małej dezaktywacji i niewiele wnosiłem do rozmów. Wszak starałem się za to bacznie obserwować ich zachowanie i muszę stwierdzić, że Włosi to mistrzowie gestykulacji. Ruchem rąk potrafią wyrazić bardzo wiele słów czy emocji. Rzekłbym, że nawet więcej wyrażą gestami niż niektórzy Polacy słowami. Nie będę ciągnął tematu, co by się nikomu nie narazić.
Ostatniego dnia chcieliśmy zapewnić sobie ostatnią dawkę energii, która by naładowała nasze baterie na jakiś czas. Jak już wcześniej pisałem miałem za cel zobaczyć wschód na wschodzie i zachód… wiadomo gdzie. Zadanie wykonane. Zachodzące słońce żegnało nas powoli już od zjazdu z ERICE, aż ostatecznie pożegnało się z nami na brzegu morza w TRAPANI, chowając się za horyzontem. Co do samego ERICE – można powiedzieć kolejnego miasta na szczycie to powiem tyle, że szczerze polecam - bajeczny widok na całą okolicę. Sam zamek również stanowi godną atrakcję turystyczną.

Wiosna w pełni. Zieleń była niesamowicie intensywna a w kompozycji z błękitnym morzem czy też blaskiem zachodzącego słońca zwalała z nóg.





  
Wieczór spędziliśmy spacerując pięknie oświetlonym uliczkami, zaglądając tu i ówdzie w poszukiwaniu uciechy dla oczu. Nasz pęd ku nowemu nie pozwolił na jedno: na dłuższą chwile melancholii, na to zatrzymanie się w czasie, podziwianie i refleksję. Ogólnie czy warto było? O tak!

1 komentarz:

  1. Nie każdy czuje respekt przed Matką Naturą, nie każdy potrafi to dostrzec ;) Dzięki za wspaniałe relacje z podróży, mają moc ;)

    OdpowiedzUsuń

Zachęcam do komentowania:)