U bram Sahary - pustynia Erg Chebbi

      Pięciogwiazdkowy hotel? Mało. Poproszę hotel miliona gwiazd!
Noc na pustyni. Najbardziej oczekiwany punkt wyjazdu. Jedno z moich małych marzeń z listy do spełnienia mogę już odznaczyć. Nie będę prawił w tym poście za wiele bo słowa tu na nic. Bardziej fotorelacja:) Zapraszam. Zdjęcia możecie obejrzeć w większym rozmiarze klikając w nie.

Jak żyć pośrodku niczego? Berberowie - wolni ludzie - to wiedzą

       Czymże byłyby podróże, gdyby nie ludzie, których los postawi nam na drodze. Czasami zwykłe "może pomóc?", "miłego dnia", "witamy w naszym kraju", czy też szczery uśmiech sprawia, że czujemy się lepiej. Każdy odwiedzany kraj to odmienna kultura. Czym bardziej odmienna od naszej, tym bardziej jesteśmy jej ciekawi. Chcesz ją lepiej poznać, poznaj mieszkańców odwiedzanego kraju.
     Berberowie. Lud określający się jako Imazighen - wolni ludzie - wzbudził moje większe niż zazwyczaj zainteresowanie. Zachowali swoją kulturę i odmienność, nie poddając się globalizacji. Mimo nacisków kultury arabskiej, poza religią, którą przejęli - choć w mniej radykalnym wydaniu -  nie dali się stłamsić. Wyjęci spod prawa ludzie pustyni i gór.
    

W mieście interesów - czyli co kupisz za 10 dirhamów - Marrakesz

My: Ile za te spodnie?
Sprzedawca: 150 dirhamów.
My: Proszę Pana ja nie zarabiam w Euro ani w Dolarach. Mogę dać 50.
Sprzedawca: A widzi Pan. Dla Amerykanów cena to 300. Wam mogę zaoferować za 120.
My: Nie, to zdecydowanie za dużo jak dla nas. Mogę dać 60
Sprzedawca: 100
My: Za dużo. Idziemy
Sprzedawca: Jaka jest wasza ostateczna cena?
My: 70
Sprzedawca: 80
Idziemy. Za drogo. Sprzedawca po chwili goni za nami i przystaje na naszą cenę. Takie rzeczy tylko w krajach arabskich :) Zanim poczułem jednak ten klimat i kulturę trochę minęło. Chociaż słowo "poczułem" to raczej za dużo powiedziane. Powiedzmy, oswoiłem się z tym. Drugiego i trzeciego dnia w Marrakeszu już nawet mnie to bawiło. Targowanie się to tradycja. Rzecz niemal święta. Nie chcąc nikogo obrazić - jakkolwiek to dziwnie brzmi - powinieneś się targować. Świątynia kiczu i tandety - takie było moje wrażenie po pierwszym dniu wędrowania przez souki Marrakeszu. Pogląd mi się z biegiem czasu jednak zmienił.

Jest jakiś rabat na Rabat? - w stolicy Maroka

      Lotnisko Rabat-Sale. Kontrola Paszportowa. Asia i Krzysiek przechodzą bez problemu. Moja kolej. Strażnik sprawdza wypełnioną kartkę i pyta:
Strażnik:  Czy tylko w celach turystycznych pan przyjeżdża?
Kwiat:  Tak. To zaznaczyłem.
Strażnik: A na pewno nie zamierza Pan u nas pracować?
Kwiat: Nie. Tylko turystyka.
Strażnik: Hmmm. Dobrze. Może Pan iść.
"A co ja mógłbym u was robić jak nie zwiedzać?" - pomyślałem.  

     Naszą przygodę zaczynamy od stolicy - Rabatu, położonego w północno-zachodniej części kraju. Mała mrzaweczka na powitanie. Nasz gospodarz (imieniem Belaid), który odebrał nas z lotniska, zapewniał, iż jutro ma się poprawić. Nie kłamał.
Samo lotnisko położone jest w miejscowości Sale sąsiadującej z Rabatem. Tu też mieliśmy nocleg. W jego cenie (nie najtańszego, jak na Maroko, ale co stolica to stolica) mieliśmy odbiór z lotniska oraz śniadanie. 
Smakowanie - dosłownie - czas zacząć. Na kolację zamówiliśmy Tajine - tradycyjną potrawę przyrządzaną w kilku wersjach: wegetariańska, z kurczakiem, z wołowiną czy też rybna. Podawana jest w stożkowatym, glinianym naczyniu o tej samej nazwie.



    Rano Belaid podrzucił nas kilka kilometrów bliżej Rabatu, skąd za 6 DH (2,28 zł) złapaliśmy tramwaj do centrum. Kasowniki nie były sprawne, więc ktoś na wzór naszego kanara zaznaczył nam na biletach jakiś ichni bohomaz - skasowane.


   Nasz spacer przez miasto rozpoczynamy od położonej na wzgórzu kasbhy Udaya. Niegdyś fortyfikacja obronna zamieszkiwana przez piratów, dziś stanowi magnes na turystów.