W mieście interesów - czyli co kupisz za 10 dirhamów - Marrakesz

My: Ile za te spodnie?
Sprzedawca: 150 dirhamów.
My: Proszę Pana ja nie zarabiam w Euro ani w Dolarach. Mogę dać 50.
Sprzedawca: A widzi Pan. Dla Amerykanów cena to 300. Wam mogę zaoferować za 120.
My: Nie, to zdecydowanie za dużo jak dla nas. Mogę dać 60
Sprzedawca: 100
My: Za dużo. Idziemy
Sprzedawca: Jaka jest wasza ostateczna cena?
My: 70
Sprzedawca: 80
Idziemy. Za drogo. Sprzedawca po chwili goni za nami i przystaje na naszą cenę. Takie rzeczy tylko w krajach arabskich :) Zanim poczułem jednak ten klimat i kulturę trochę minęło. Chociaż słowo "poczułem" to raczej za dużo powiedziane. Powiedzmy, oswoiłem się z tym. Drugiego i trzeciego dnia w Marrakeszu już nawet mnie to bawiło. Targowanie się to tradycja. Rzecz niemal święta. Nie chcąc nikogo obrazić - jakkolwiek to dziwnie brzmi - powinieneś się targować. Świątynia kiczu i tandety - takie było moje wrażenie po pierwszym dniu wędrowania przez souki Marrakeszu. Pogląd mi się z biegiem czasu jednak zmienił.




Ta część relacji nie jest w pełni chronologicznym opisem wydarzeń. W Marrakeszu spędziliśmy trzeci, siódmy i ósmy (ostatni) dzień pobytu w Maroku. Od tego dnia w wędrówce towarzyszyła nam również Magda, którą poznałem na forum. Serdeczne pozdrowienia dla niej:)
  Witamy Marrakesz!
Wracamy do tematów handlowych. O Internecie się mówi, że jeśli czegoś tam nie znajdziesz, to to nie istnieje. Tu chyba jest podobnie. Dla zakupoholików niewątpliwie raj. Przyodziejesz się w tradycyjne (i nie tylko) stroje i dom sobie urządzisz. Lampy, ceramika, barwniki i cała masa do niczego nie potrzebnych pierdół - zwanych pamiątkami. Tekst piosenki Maryli Rodowicz - "kolorowe jarmarki, blaszane zegarki........" pasuje mi tu idealnie. Miłośnikiem dupereli nie jestem więc nie zarobili sobie na mnie niestety za bardzo.
Chcesz poznać dobrze odwiedzany kraj - skosztuj jego kulinarnych specjałów. "Trzeba spróbować tego i tamtego. A tego to koniecznie!" - czytałem przed wyjazdem. Ceny niższe niż u nas, a kuchnia uznawana za jedną z najlepszych na świecie. Nie można jeść przecież tylko Tajinu, o którym wspomniałem w poprzednim poście. Trzeba otworzyć się na nowe doznania. A te gdzie są najlepsze? Oczywiście tam, gdzie jadają miejscowi. Jadło podawane ze stojącego na rozgrzanym palniku lub węglach, sporego, niegrzeszącego przesadną czystością gara. Serwowane przez pana, który czasem może bardziej przypominać bezdomnego żebrającego na ulicy o drobne, niż szefa kuchni. Nie chce tu nikogo urazić ale tak czasami to wygląda. Pomijając już całą tą estetykę i kwestie czystości, trzeba przyznać, że jedzenie jest pyszne i tanie. Za taki np. talerzyk grillowanych rybek z miąższem z wyciśniętych pomidorków, oliwkami i bułą zapłaciliśmy jedyne 10 DH (3,7). W tej samej cenie jedliśmy pulpeciki rybne w sosie pomidorowym. Jak tu buzia ma się nie cieszyć :)
 "Zobaczycie, klątwa faraona was dopadnie" - wmawiali mi niektórzy. Zabezpieczyłem się przed tym kupując różne medykamenty jeszcze w Polsce. Na szczęście się nie przydały. Wysoce prawdopodobne, że to dzięki płynnemu lekarstwu, które Krzysiek zakupił jeszcze na lotnisku w Polsce - dezynfekowaliśmy się nim widać skutecznie, bo problemy żołądkowe nas nie dopadły. 

Za 4 DH na placu Jemma el-Fnaa wlaliśmy w siebie kilkakrotnie pyszny, pomarańczowy (można również z innych owoców), świeżo wyciśnięty - choć bywa z tym różnie - sok. Żaden już nie będzie smakował tak samo. Mój pomarańczowchłaniacz - Asia, czuła się jak w raju. Pomarańcze w całym Maroku były również bardzo tanie, a przede wszystkim pyszne. Średnio 5 DH (1,8 zł) za kilogram. Będąc w Maroku ciężko również nie załapać się na Berber Whiskey. Wbrew sugerującej alkoholowy trunek nazwie, jest to miętowa herbata o intensywnym smaku.

      Co by nie było, że prawie o jedzeniu i handlu tylko. Atrakcje turystyczne. Miasto jest nią samo w sobie. Taka np. Medyna. Nie zgubić się w niej, to nie lada wyczyn. Choć powiem inaczej. Głupotą jest się w niej nie zgubić. Jej urok - a naprawdę go ma - poczujecie dopiero, gdy dacie się ponieść nogom, snując się jej wąskimi uliczkami bez celu. Zaglądając w różne zakamarki, mamy okazję podpatrzeć różnych rzemieślników, prowadzących swoje malutkie interesy na kilku metrach kwadratowych powierzchni. Farbowanie wełny, warsztaty szklarza, tkacza czy stolarza i wiele innych. Wiele z tych prac wykonywanych jest w tradycyjny, odbiegający od nowoczesnych metod obróbki sposób.   
      Największe wrażenie zrobiło na mnie jednak co innego. Metamorfozy miasta. Te same uliczki pokonywaliśmy niejednokrotnie. Miałem wrażenie, że będąc w rzeczywistości w tym samym miejscu, tylko o różnej porze dnia i nocy, to widzę je po raz pierwszy. Rankiem spokojnie i pusto. Stragany zwinięte i drzwi zamknięte. Miła dla uszu cisza. Mija kilka godzin i rozpoczyna się gwar. Czas porannej herbaty i naleśników. Handel kwitnie. Turyści wynurzają się ze swych noclegowni. Niemal ten sam obrazek wieczorem. Tyle, że w sztucznym świetle, które jak nigdzie zmienia nastrój. "Byliśmy już tu? Nie, to chyba jakaś inna uliczka" - takie dialogi prowadziliśmy nie raz. Ostatniego dnia pobytu w Maroku, wróciliśmy z Krzyśkiem do poprzedniego hostelu po jeden zapomniany drobiazg. Mimo, że niedługą trasę dobrze już znaliśmy - tak przynajmniej nam się wydawało - to i tak pobłądziliśmy.
      Przemierzając miasto mieliśmy okazję podziwiać takie zabytki jak: pałace Bahia i Badii, Grobowiec Saadytów czy Meczet Kutubija. Do trzech pierwszych miejsc (jeśli dobrze pamiętam) wstęp kosztował po 10 DH (3,70 zł), a więc naprawdę niewiele. Jedną z atrakcji odradzę każdemu - mi w sumie też odradzano a i tak się wybrałem - ogród Jardim Majorelle. Najgłupszy z wydatków, jakie tam ponieśliśmy. Aż 50 DH za osobę, a warte jak dla mnie max 5 DH. Nawet zdjęć nie będę zamieszczał. Botaników może zafascynują odmiany kaktusów ale mnie niestety one nie ujęły. Po ogrodach widzianych na Maderze zrobiłem się wybredny w tej kategorii atrakcji:)


   
 
 


Po pierwszym dniu w Marrakeszu czułem się zmęczony. Ciągłe zaczepianie. "Kup pan to. Kup tamto. Może przewodnik? Gdzie idziecie?" Jeśli nie potrafisz się wyłączyć, to trochę męczy. "Odczepcie się ode mnie do cholery! Jak będę chciał to zapytam. To, że nawet ukradkiem zerknę na wasz stragan nie znaczy, że coś chcę!" - Moje niewypowiedziane myśli. Zdarzyły się też osoby, które pytając czego szukamy, chciały naprawdę bezinteresownie nam pomóc. Niestety, większość to pseudo-przewodnicy - nawet ci najmłodsi - czekający na zbłąkane turystyczne owieczki. O nie! "Nie za mną te numery Bruner!" Sam sobie poradzę. Zdałem sobie później jednak sprawę, że nie ma się czemu dziwić. Chcesz zarobić to musisz walczyć o klienta. Agresywny marketing.
W Marrakeszu męczy coś jeszcze. Natężenie ruchu w tych wąskich uliczkach. I to nie o natężeniu pieszych myślę. Motorynek i innych motoropodobnych. Najpopularniejszy środek transportu. Dodając do tego, na ogół dwukołowe zaprzęgi, ciągnięte przez wykorzystywane do bólu osiołki, tworzy się obraz komunikacyjny tego zwariowanego miasta. 


Co do zasady nie przywożę pamiątek z krajów, które odwiedzam. Zdjęcia są dla mnie wystarczające. Tu jednak pozwoliłem sobie na więcej. Jak mógłbym wyjechać z kraju przypraw nie przywożąc choć kilku do domu. Zakupiłem dwie. Pierwsza to Raz el hanout - mieszanka przypraw używana przez Marokańczyków do przyrządzania tradycyjnych potraw, o których już wspomniałem. Druga to Szafran - tej królewskiej, najdroższej przyprawy świata przedstawiać chyba nie muszę. Zapomniałem im zrobić niestety zdjęć. 




     Największy targ Afryki. Plac Jemma el-Fnaa. "Zaklinacze" węży, tresowane małpki, przebierańcy i inne kuglarskie atrakcje. Tak wygląda w dzień. Zbyt wielu zdjęć z tego miejsca z prostej przyczyny nie mam. Nie miałem zamiaru płacić złamanego grosza za to, żeby zrobić zdjęcie jakiejś pacynce. Miejsc i osób, które aż pchały się przed obiektyw było wystarczająco bez żadnych opłat.

      Wieczorem plac kuglarzy zmienia się w plac kucharzy. Duża ilość stoisk oferujących różnorakie potrawy. No i każde posiada swojego naganiacza. Przejście przez środek to droga przez mękę. Zapraszają - natrętnie - każdego. Nad podziw nie mogłem wyjść, jak szybko i dokładnie rozpoznają język w którym mówią turyści. Wystarczyło kilka naszych słów między sobą, a oni już po Polsku rzucają: "Rober Makłowicz, zapraszam", "Doda elektroda", "zajebiście", halo halo radio Maryja". Te i inne hasła wywoływały u nas uśmiech na twarzy.  
Było tam kilka obleganych stoisk naganiaczy nie potrzebujących. Tam nawet czekało się chwilkę, aż miejsce się zwolni. Wybraliśmy takie właśnie stoisko (nr 14). W menu owoce morza. Strzał w dziesiątkę! Sami lokalni mieszkańcy. Dobre ceny a jedzonko wyśmienite. Choć do dziś pewności nie mam, co za wodne stworzenie kosztowałem. Zwłaszcza coś co przypominało ludzkie ucho. Kelner twierdził, że to mózg czegoś tam. Prawda czy fałsz? Nie mam pojęcia. Grunt, że smakowało.   
 


Cztery noclegi w Marrakeszu rezerwowaliśmy przez booking. Spaliśmy w dwóch hostelach. Wielu powie, że to głupota, bo przecież załatwiając wszystko na miejscu wyjdzie taniej. A jak wam powiem, że ja na swoich noclegach mam szansę zarobić? Hmm? Brzmi ciekawie? Wszystko dzięki jeszcze niedawno obowiązującej promocji na portalu aklamio.com współpracującym m.in. z booking.com - Niestety oferta nie aktualna na chwilę obecną. Pierwszy hostel - Equity Point - to spory, ładny i czysty obiekt. Drugi - Kif-Kif - mniejszy ale za to z klimatem. W tym drugim spędziliśmy miły wieczór grając na gitarze i bębenkach. Najpierw my - znaczy się Asia. Potem gospodarz (zapomniałem imienia). "O czym śpiewałeś?" - zapytałem go. "O tym, o czym wszyscy. O miłości" - odpowiedział mi z uśmiechem. No tak, można się było domyśleć. A o czym śpiewali Berberowie na pustyni? Dowiecie się w następnym poście.
 
      Marrakesz ma w sobie coś. Miłość od pierwszego wejrzenia, ani miłość przychodząca z biegiem czasu to jednak nie jest. Dwóch pełnych dni potrzebowałem by się przyzwyczaić. Potem nawet mi się spodobał. Mimo, iż nie jestem miłośnikiem miast - tak, wiem powtarzam się już z tym - Marrakesz ma u mnie plus. 

Niebawem relacja między innymi z tego, na co najbardziej liczyłem podczas tego wyjazdu. Piaski pustyni i jej mieszkańcy.

Pierwszą część relacji z Maroka możecie przeczytać pod tym linkiem:
http://kwiatwswiat.blogspot.com/2014/12/jest-jakis-rabat-na-rabat-w-stolicy.html#more

Praktyczne informacje:
Nocowaliśmy w hostelach. Hostel Kif-Kif - nie powala jakością i czystością ale klimat fajny. Equity Point jest duży i zadbany. Polecam oba. Cena mniej więcej ta sama, jakieś 7 Euro za noc - my liczymy jednak na zwrot:)
Na lotnisko jak i z niego (przystanek jakieś 400m od lotniska) możecie najtaniej dojechać autobusem nr 11. Koszt to 4 DH. Autobus lotniskowy (chyba nr 19) kosztuje 30 DH. Przystanki obu w pobliżu meczetu Kotubija. Autobus nr 11 przystanek ma po stronie meczetu a lotniskowy po drugiej. 

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Zachęcam do komentowania:)